Hej. :) Ostatnio szukam, kupuję i testuję sporo brązerów, pod względem tonacji, konsystencji, ceny i wszystkich możliwych czynników. :D Będąc w Inglocie nie mogłam się oprzeć. Wybór padł na numerek 509, który okazał się być cudowny, taki "mój". Jest to piękny nie za chłodny, nie za ciepły odcień. Konsystencja tego produktu jest bardzo fajna, a jego pigmentacja powalająca. Najbardziej napigmentowany brązer jaki miałam. Nie jest suchy, ale trzeba uważać z jego ilością. Przez cały dzień nic się z nim nie dzieje, nie traci na intensywności, nie ma żadnych drobin. Radzę nakładać go mniej. Kiedy trochę z nim zaszalałam używałam czystego pędzla do roztarcia, jest to dobry trik. Bardzo fajny produkt, używam ostatnio na codzień, jest moim ulubieńcem. :) Polecam zdecydowanie. :)
Na zdjęciu widzicie i brązer i pomadę użytą w moim makijażu. :)
Pomada jest spoko jak najbardziej godna polecenia, ale jak za cenę ok 35-40 zł i za tą pojemność nie sądzę, że jest jakimś must have, bo jej o wiele tańszym i większym zamiennikiem jest freedom chocolate, freedom dark brown oraz freedom medium brown. Te produkty mocno się nie różnią, może Inglot jest na początku bardziej mokry. Poza tym, podobnie z nimi się pracuje, przyjemnie suną po skórze, są mocno napigmentowane. Inglot ma także więcej odcieni, co jest na plus. Jeśli jednak znajdziecie swój kolor w ofercie Freedom nie ma nad czym się zastanawiać. :) Numer 17 jest jaśniejszy delikatnie od dark brown, który jest ciemnym brązem z obrobiną szarości. Wydaje mi się, że Inglot ma w sobie nutę czerwieni. Jak widzicie to duo współgra ze sobą idealnie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz